Piąty dzień festiwalu Sacrum Profanum przyniósł wstrząs. Nareszcie! Robiło się trochę zbyt grzecznie, a przecież Łukasz Orbitowski w tekście programowym życzył sobie, aby festiwal „odwrócił się od Piwnicy pod Baranami i ulicy Brackiej, napluł na Wyspiańskiego i pokazał środkowy palec wielkim pochowanym na Skałce”. Stało się coś więcej.
Na koniec koncertowego dnia w Małopolskim Ogrodzie Sztuki zabrzmiał utwór Evil Nigger Juliusa Eastmana w aranżacji Piotra Peszata na cztery akordeony (dwa elektronicznie zmultiplikowane; oryginał z 1979 roku jest na cztery fortepiany). Rafał Łuc i Maciej Frąckiewicz grali z zaciętością i wirtuozerią utwór, którego politycznie kontrowersyjny tytuł nie odnosi się bezpośrednio do tego, co znajduje się w nutach. Owszem, to muzyka ekstatyczna i emocjonalna, ale nie mówi wprost o dyskryminacji, rasizmie czy homofobii. Nie ma tekstu (poza bojowym okrzykiem „one-two-three-four!” poprzedzającym siedmiodźwiękowy „temat” przypominający ostinato Bachowskiej passacaglii), sampli głosowych czy performansu. Pod koniec, gdy tempo zaczęło spadać, faktura rzednieć, wolumen słabnąć, z taśmy, realizowanej przez Peszata, odezwały się tak obce temu festiwalowi słowa arcybiskupa Jędraszewskiego z okrytego złą sławą kazania o „tęczowej zarazie” i jakby od razu ich owoc: wrzaskliwe i agresywne okrzyki „Chłopak, dziewczyna – normalna rodzina” z ulicznej demonstracji.
A pomyśleć, że zaczęło się tak niewinnie. Byliśmy wcześniej na długim koncercie Spółdzielni Muzycznej contemporary ensemble noszącym tytuł, któremu wróżę sławę równą rumuńskiemu spektralizmowi – Litewski post-minimalizm. Ciekaw jestem, kto z siedzących wówczas w Cricotece, a później w MOS-ie pomyślał, że gdzieś tam daleko (a tak naprawdę całkiem blisko) jest świat zupełnie inny od tego naszego festiwalowego, zamyślonego i rozsłuchanego.